» Blog » Co u nas?
20-10-2010 22:16

Co u nas?

W działach: straszne historie | Odsłony: 2

Tath! Powiedziała nasza córka. Tath!
Mogło to znaczyć cokolwiek.
Kot przebiegł chyłkiem, precyzyjnie obliczając odległość od małych rączek. Jeszcze rok temu powiedziałabym, że nasz kot, nasz Pan Kot nie biega chyłkiem.

Nawet nie chodzi o to, że Mała go tarmosi, chwyta za ogon czy prześladuje. Zazwyczaj, gdy udaje jej się podejść śpiącego sierściucha, dotyka go paluszkiem i śmieje się radośnie.

Tath! Mogło to znaczyć w języku Małej „kot”. A mogło całkiem coś innego.

Otworzyłam drzwi na balkon, co od razu Mała wykorzystała, pędząc co sił w małych nóżkach. Po sekundzie – a jakże – usłyszałam stukot klamerek od bielizny spadających piętro niżej, zupełnie jakby karmiła klamerkożerne gołębie.

Usiadłam z lapem tak, by widzieć jej ciałko obleczone w koszulkę ze Spidermenem miotające się po balkonie i pomyślałam: Ev, obiecałaś sobie, że opiszesz na blogu sprawę z suszonymi wiankami babci. Jest jesień, mgła i october rust, idealna atmosfera na historie plugawe i liryczne. Dziecko nie jest wytłumaczeniem twórczego niechciejstwa. Skoro udało Ci się schudnąć po ciąży, wrócić do grania, zmienić pracę, zachować przyjaźnie i nie wystraszyć na śmierć niani… no dobra, to akurat udało się za drugim razem, to znaczy drugą nianią i to nie ja straszyłam, ale o tym napiszę kiedy indziej.

Usłyszałam jeszcze jedno radosne Tath!

Wychowałam się na wsi, na gospodarstwie, które było ostatnim przy długiej drodze ginącej w lesie. W zimie było ono zasypane śniegiem, w lecie spalone słońcem. Na łące tuż za warzywniakiem rosły dzikie pieczarki. Ich smak był całkowicie inny, niż smak pieczarek supermarketowych. Mocny, skondensowany. Same pieczarki, wielkie, z kapeluszami obszarpanymi na brzegach, sprawiały wrażenie, jakby nocami toczyły zażarte walki między sobą lub kępami szczawiu i różowej macierzanki przy płocie. Były dzikimi kuzynami wszelkich cywilizowanych pieczarek, nieograniczane przestrzenią pieczarkarni. Kto wie, może ich grzybnia porastała całą okolicę, kto wie, może były paznokciami Wielkiego Przedwiecznego.

Smaki i kolory dzieciństwa wydają się być bardziej intensywne. Jest to odczucie jak najbardziej subiektywne i związane z procesem dorastania. Wiem o tym, a jednak nie zmienię swojego podejścia do wielu spraw. Czytając komiksy Śledzia mówię: „Gdy byliśmy mali mieliśmy tak niewiele rzeczy. Tylko ktoś, kto dorastał z nami to zrozumie”. Oglądając teledysk Chomiczówki. Czytając wpis o budyniu z torebki. Gadając z równolatkami tak myślę. Nawet jeśli każdy rocznik ma podobne odczucia, nie zmieni to mojego subiektywnego podejścia do świata.

Gdy byłam mała, w sklepach nie było pieczarek. Każdy grzyb był troskliwie zbierany, nigdy nie było ich tak dużo, by wystarczyło na sos dla całej rodziny (na sos grzybowy trzeba było poczekać na wysyp „prawdziwych” grzybów, kozaków i opieniek zwanych przez moją babcię podpieńkami). Pieczarki pieczone na kuchennej płycie były przysmakiem intensywnym w smaku, pachnącym wakacjami, mimo swej niewielkiej roli czymś, no, wyjątkowym. Tak jak cukierki na kartki. Jak czekoladki przysłane przez ciocię z NRD.

Może Mała, która za sprawą zakochanych dziadków ma praktycznie wszystko, co tylko zechce dostać w swe małe łapki, tak traktuje swoje pierwsze wypowiadane słowa. Niedoskonałe, ale pełne mocy i smaku. To, że w strumieniu wydawanych dźwięków pojawiają się nazwy i określenia czegoś, co istnieje, jest czymś wyjątkowym. Co żyje i ma znaczenie. Być może dzieci wynurzając się z bezcielesnej przestrzeni pamiętają sny i marzenia Przedwiecznego. Może pamiętają sposoby, by skontaktować się z tym, co śpi snem nieprzespanym? Przecież mają całe mnóstwo niezużytych, niezabitych życiem komórek mózgowych. Dopiero trenują połączenia między neuronami. Nie są ograniczone zasadami pieczarkarni. Może są paznokciami, zdolnymi na chwilę przerwać strukturę świata i przywołać coś, co...

Tath!

Na półdzikiej, spalonej słońcem łące żyły rośliny przyzwyczajone do ciężkiej walki między sobą oraz z zachłannymi pyskami krów. Mięta pieprzowa, pachnąca dopiero wtedy, gdy się ją roztarło w palcach, dziurawiec – chudy, żylasty z drobnymi listkami. Wspomniana wcześniej macierzanka zasiedlająca łagodny stok opadający ku polnej drodze i użerająca się na co dzień z bandą roślin kseromorficznych.

Gdy następowała druga połowa sierpnia moja babcia zbierała te rośliny, plotła z nich wianki, dorzucała nagietki z ogródka (w którym życie wcale nie było łatwiejsze) i niosła, aby je poświęcić w czasie mszy z okazji święta Matki Boskiej Zielnej.

I to właśnie chciałam opisać na blogu: historię o tym, jak babcia zbierała zioła, poświęcone suszyła i wieszała na obrazie. Podczas burzy paliła, aby odegnać pioruny i potwory, które razem z burzowymi chmurami nadciągały zza rzeki.

No ale… Tath!

Mając pod opieką dziecko nie da się zbyt wiele zrobić. Dopiero gdy Mała zaśnie, zmęczona porannymi harcami, z rozrzuconymi rączkami i jasnymi włoskami rozsypanymi na poduszce, ze śladami ziemi z doniczek, niczym malunkami szamana, dopiero wtedy mogę pozbierać resztki klamerek, odkryć rozczłonkowaną lalkę, rozrzuconą na płytkach balkonu. Mogę usiąść przed lapem, odgonić wizję Farm Villa, zastanowić się dlaczego u licha kot, nasz Pan Kot, siedzi pod łóżkiem, cały nastroszony i syczy.

A gdy nadciągną chmury burzowe, szarpiące żaluzje, porywające markizę cukierni piętro niżej, gdy pędzę, by zamknąć drzwi balkonu, widzę, co miała na myśli córeczka, gdy przez cały poranek wołała radośnie „Tath!”. Może, gdybym była bardziej troskliwą mamą, która nie pozwala wyrywać lalom rączek, ani rzucać kawałków drewna na kamieniach, rozlewać wody w rytm melodyjnego mamrotania, nie zjawiłby się wielki burzowy stwór. Nie musiałabym szukać trzeciej niani.

Czy wspominałam już o tym, że zioła, zasuszone troskliwie wianki mięty, dziurawca, macierzanki, kwiatów dzikiego bzu, chabrów, dzikiej róży i piołunu, palone w ogniu z gromnicy chrzcielnej skutecznie odstraszały burzowe smoki?

A, no tak, miałam to opisać, ale jakoś nie znalazłam czasu. Wiecie, dzieci kradną czas, aż się boję myśleć, co one z nim robią.

Ojej! Powiedziała dziś nasza córeczka. Nie wiem, co miała na myśli.
Mogło to znaczyć cokolwiek.

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

~Lee

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Nikt nie pytał.
21-10-2010 05:50
Ezechiel
   
Ocena:
0
Też uwielbiam zapach wczesnej jesieni. Pamiętam miętę i szałwię. Lubię też zapach liści po deszczu.

Pieczarki z blachy, podane ze śmietaną - też wspominam jako rarytas.

Fajowa notka. Dzięki.
21-10-2010 08:39
earl
   
Ocena:
0
Jakaś fotka maleństwa by się jeszcze przydała dla okrasy notki.
21-10-2010 23:14

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.