» Blog » Cukierki z drugiej ręki
06-12-2009 15:58

Cukierki z drugiej ręki

W działach: Straszne historie | Odsłony: 8

Wydaje mi się, że za pierwszym razem byłam niewiele większa od mojej córeczki (przynajmniej tak mi się wydaje), Mikołaj, do którego zaprowadziła mnie mama miał długą, szarą brodę, wielki brzuch pod tradycyjnym, biskupim strojem i mówił zasapanym głosem naszego proboszcza. Tego samego, który w czasie mszy prowadzonej przez młodego następcę przysypiał w konfesjonale. Zawsze w kieszeniach chował cukierki, a gdy ktoś inny je miał, bez żenady domagał się poczęstowania. Dzieciaki instynktownie wyczuwały w nim łasucha i jeśli nie było się zbyt drażliwym na punkcie nadgryzionych lizaków czy oklejonych nitkami dropsów, można było w nim zyskać prawdziwego przyjaciela małego cukierkożercy. Ale jak to bywa, stary ksiądz pewnego dnia wyjechał, a nowy – młody i ambitny – nazywany przez parafian Napoleonem (mały wzrost, wysokie ambicje) zaprowadził nowe porządki. A potem żaden Mikołaj nie był już taki, jak należy. Żaden nie częstował nadprogramowymi cukierkami ani nie dopraszał się cukierka z twojej paczki jeśli jemu zabrakło.

Sprawa pewnego Mikołaja

Co prawda czeka na mnie świeżo zainstalowany L4D 2, ale właśnie oświeciło mnie, że jest już jest 6 grudnia i być może powinnam Wam o czymś opowiedzieć.
Swego czasu byłam aniołkiem. Takim prawdziwym aniołkiem, z doczepianymi skrzydłami, w długiej białej sukience i aureoli nad rozpuszczonymi włosami. Trzymałam laskę Świętego Mikołaja (prawdziwą, drewnianą, zakręconą na czubku, nie element anatomiczny, o co mogliby niektórzy mnie posądzać). Nie miałam wówczas więcej niż dziesieć lat i żadnego problemu z połączeniem dwóch światów: jednego ze Świętym Mikołajem przynoszącym prezenty i drugim, w którym ów święty mówi głosem starego proboszcza.

Anka była drugim aniołkiem a oba aniołki w magiczny wieczór 6 grudnia, z minami sugerującymi kontakt z zaświatami, szły dumnym krokiem między szpalerem dzieciaków i niemniej zaaferowanych matek, a za nami sapiąc i stukając pastorałem kroczył Mikołaj w tradycyjnej, biskupiej szacie. Byłybyśmy niezwykle z siebie dumne, no wiecie: całe w świecącej bieli z potężnymi skrzydłami, niektóre maluchy piszczały i płakały, a my prułyśmy niczym holowniki przed tankowcem, wiodąc Mikołaja do wielkiego krzesła, na którym osiadł by zadawać budzące powszechną grozę pytania (czy byłaś grzeczna Emilko? Buuuu... i smarki na trzęsącej się brodzie). Super lans, nie? Z tym, że te akurat aniołki ponad wszelką wątpliwość myślały o zbyt bliskim kontakcie z zaświatami, bo jakże inaczej nazwać sytuację, gdy pewien nie do końca umarły Mikołaj odepchnął wieko trumny lodowatą ręką i porwał worek cukierków? No jak?

Gdy byłam mała (ale nie super mała), wszyscy uczniowie z klasy mieszkali w naszej wiosce. Gdy do jedynego sklepu „rzucili” podkoszulki dziecięce w paski, połowa klasy na W-F-ie je nosiła. Gdy była dostawa cukierków, wszyscy mówili o krówkach, które pojawiły się w domu, a na imprezy typu Dzień Matki mamy przynosiły własnoręcznie upieczone ciasta. Na urodziny każdy dostawał tort pieczony w domu a prezentem komunijnym był rower lub zegarek z kalkulatorem. Na mojej Komunii pojawiła się pierwsza kamera, bo z Niemiec przyjechał wujek Mateusza. To był naprawdę ostry szpan – w ogóle Mateusz miał dostęp do prawdziwych czekolad, dziwacznych zabawek i tych rzeczy, których tak naprawdę nam nie brakowało, bo nie było Internetu ani reklam w telewizji i nie mieliśmy o nich pojęcia. Był spokojnym, grubym chłopcem, a całe zamieszanie ze snobowaniem się odwalała Mama Mateusza.

O poranku tamtego feralnego dnia Mama Mateusza wparowała do zakrystii, gdzie oba aniołki przymierzały białe powłóczyste szaty. Rzuciła okiem na nas, zapytała, gdzie jest proboszcz i trzymając w objęciach zieloną paczkę beż wątpienia zawierającą zagraniczne dary od troskliwego krewniaka z Niemiec, popędziła w poszukiwaniu osób godnych powierzenia swego skarbu. Wokół nas kłębiły się pakunki zniesione przez rodziców, które ja i Anka miałyśmy za zadanie odbierać i poukładać na wózku imitującym sanie. Ministranci, którzy mieli nam pomagać popalali papierosy, depcząc błotnistą ścieżkę pod kasztanami za kościołem.
Przez chwilę rozważałyśmy, co też dostanie Mateusz, a potem z tęsknotą obejrzałyśmy liczne paczki. Wiele z prezentów opakowane było w reklamówki z topornymi nadrukami świątecznymi a przez folię widziałyśmy czekoladki z masy czekoladopodobnej i długie, cukrowe lizaki w sreberkach. Jeszcze wtedy nie dorosłyśmy do systemu defraudacji i wbrew temu, o co posądzała nas mama kolegi, nie tknęłybyśmy prezentów niezależnie od tego, co zawierały.

Ze smutkiem pomyślałam o odległym wieczorze, gdy nawet aniołki otrzymają swoje szeleszczące paczuszki i wróciwszy do domu odpakują pudełka z Michałkami, ale Anka, która była niezwykle praktyczną osóbką, wyciągnęła mnie z zakrystii i stanowczym krokiem podążyła w stronę, z której dolatywał słaby zapaszek tytoniu. W łagodnym świetle poranka stało tam trzech ministrantów, z których dwóch było starszymi braćmi Anki.
- Powiem mamie, że palicie – powiedziała zadzierając głowę.
Anka była najmłodszą siostrą kilku braci i w tamtej chwili sądziłam, że najodważniejszą kobietą na świecie. Bez mrugnięcia okiem przyjęła groźby i kuksańce.
- Czego chcecie, gówniary? – padło w końcu.
- To, co jedliście rano, przed mszą – warunek był ozdobiony krzywym półuśmieszkiem.
Gdy łup zawinięty w szary papier przeszedł z rąk do rąk, Anka pociągnęła mnie w kierunku kapliczki.
- Wróćmy do zakrystii – poprosiłam.
- Zwariowałaś? Jak nas Napoleon przyłapie, to po nas.

Wpadłyśmy do kaplicy chichocząc i szepcząc nerwowo, a z naszych ust unosiły się chmurki ciepłego powietrza. Usiadłyśmy na jednym z podnóżków, które tu odstawiono – bo mała kapliczka poza uroczystościami pogrzebów i wystawiania zwłok służyła za składzik - i odpakowałyśmy szary papier. Oczom naszym ukazały się bielutkie, cieniutkie opłatki, smakołyk zarezerwowany tylko na jeden wieczór w roku. Wśród krzeseł, figur zaludniających zazwyczaj stajenkę oraz zawiniętego w płótno Chrystusa z grobu, zajadałyśmy cieniutkie płatki, których smak przebijał wszystkie czekolady od wszystkich wujków z zagranicy.
- Co jest w tej trumnie? – zapytałam gdy moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do półmroku. Anka, jako siostra ministrantów i córka Mikołaja (w tym roku zaszczytną funkcję miał pełnić jej tato) była dla mnie wyrocznią w sprawach kościelnych. To ona wkręciła nas do interesu aniołkowego, tak samo jak do sypania kwiatków w czerwcu.
- Jakiej...? –chciała powiedzieć „jakiej trumnie”, ale pewnie poczuła, że przyznanie się do niewiedzy zniweluje trochę jej wizerunek oblatanej w kościelnych tematach, więc wzruszyła ramionami i powiedziała, ze trzymają tu zapasową. Na wszelki wypadek.
- Jaki wszelki wypadek?
- Na przykład, gdy ktoś umrze w kościele.
Przez chwilę spierałyśmy się odnośnie sensu trzymania „zapasowej” trumny, aż zirytowana podeszłam do trumny stojącej na stojakach tuż pod odrapaną figurą Świętego Franciszka i pchnęłam wieko. W trumnie, odziany w sutannę z palcami zaplecionymi na solidnym brzuchu i z twarzą siną od zimna i śmierci leżał siwowłosy mężczyzna.

- To Mikołaj – wyszeptałam ze zgrozą.
- Głupia jesteś – zapiszczała Anka – Mikołajem jest mój tato, mama mu przerabia strój.
- To Mikołaj – powtórzyłam z uporem – pamiętasz jak dawał nam cukierki?

W dzieciństwie każdy miesiąc wydaje się być rokiem a rok wiecznością. Chociaż wakacje i święta mkną niczym komety, to przebieranie za kowboja w czasie zabawy karnawałowej już za rok wydaje się być straszliwą dziecinadą. Nie potrafię określić tego zjawiska, gdy zdajemy do czwartej klasy i nagle dzieciaki z klas nauczania początkowego są straszliwie dziecinne, mile urządzone klasy pokojami dla bachorów a zdarzenia z ubiegłych wakacji zasnuwa mgiełka zapomnienia. A jednak są rzeczy, które na zawsze zostają w pamięci niczym rodzynki w cieście bożonarodzeniowym. Albo jak cukierki zjadane ukradkiem podczas mszy.

W trumnie leżał nasz stary, ubiegłoroczny Mikołaj, może bardziej siwy i pomarszczony, ale jestem pewna, że Anka również przypomniała sobie smak mordoklejek sklejających zęby i przymilny głos łasucha: „Cio dziewcinko tam maś? Poczęstujesz mnie cukiereczkiem?”, i zaśliniony palec podążający do torebki skrywanej w małych dziecinnych piąstkach. Kiedyś nawet ugryzł kawałek zaślinionego batonika, oblizywanego przez moją siostrę.
Nie wiem dlaczego stary proboszcz leżał w kaplicy, bez świec, zastępu głośno modlących się staruszek i tak dalej. Może Napoleon go nie lubił, a może nie załatwiono jeszcze wszystkich spraw. Zasunęłyśmy wieko, zostawiwszy mu kilka opłatków na osłodę samotnego leżenia w trumnie i popędziłyśmy do szkoły z żalem zostawiając przebrania aniołków w zakrystii. Prezent mateuszowy leżał rzucony tuż przy drzwiach, jako jawny dowód równości wszystkich prezentów niezależnie od zawartości.

Sprawa prezentu stała się paląca, gdy malowałyśmy sobie różem policzki i przyczepiałyśmy aureolki. Zza drzwi do kruchty napływały podniecone głosy dzieciaków, a tato Anki, z pakułową brodą na piersi rzucił nam „skoczę zapalić, a wy dziewczynki wszystkiego dopilnujcie. Ksiądz mówił, żebyście zwróciły uwagę na prezent w dużej zielonej torbie”.
- Nie ma go – powiedziała Anka po chwili poszukiwań.
- Jak to, leżał przy drzwiach?
- Zamknęłaś zakrystię, gdy wychodziłyśmy rano?
- Nie, ty miałaś to zrobić.
- Ja poszłam siku, ty miałaś zamknąć.
Przez chwilę przerzucałyśmy się „ty miałaś, nie, ty miałaś”, by rozbabrać jeszcze raz stertę prezentów na wózko-saniach i stwierdzić, że zielony wór zniknął.
Jadowicie czerwona wstążka leżała zmięta przy drzwiach. Za progiem leżał papierek, a wzdłuż śladów zostawionych przez szurające stopy w świetle księżyca błyszczał następny papierek. Wybiegłyśmy na mróz; dwa przestraszone małe aniołki z aureolkami na rozpuszczonych włosach.

Gdy tak stałyśmy na wpółzamrożonym błocie ścieżki, w blasku księżyca, nasz wzrok spoczął na uchylonych drzwiach do kaplicy i mroku za nim się kryjącym.
„Daś mi cukiereczka dziewcinko?”
Podskoczyłyśmy, ale to tylko wiatr poruszył gałęźmi kasztanowców i ich koniuszki zastukały w dachówki.
Musimy tam iść, zaszeptałam do zimnego ucha Anki. Ja na pewno nie, odpowiedziała, machając głową tak, że sczepiły się nasze aureolki. Musimy, odpowiedziałam, chyba, że powiesz Mamie Mateusza.... Że co, że Mikołaj przyszedł i zjadł jego czekoladki?

Przez chwilę rozważałyśmy opcję oskarżenia o pożarcie zawartości paczki, by chwiejnym krokiem, trwożliwie trzymając się za ręce, ruszyć ku mrokowi kryjącemu się za uchylonymi drzwiami.
„Cieś ciukierećka?”, teraz byłyśmy pewne, że to nie gałęzie. Anka zaparła się jak koza tuż przed progiem, a gdy chciałam ją pociągnąć za sobą, puściła moją rękę więc poleciałam na posadzkę, lądując na rozsypanych słodyczach. Klęcząc i usiłując dostrzec cokolwiek w ciemności usłyszałam, jak w kościele zaczynają już pierwszą adwentową pieśń. Tato Anki na pewno zaczął nas szukać. Pomału zaczęłam widzieć zarysy i wrzasnęłam, ale to tylko święty Franciszek pochylał się nade mną.
„Cieś...” Ale tym razem to był wiatr, choć prawie posikałam się ze strachu.
- Przyjdź tu natychmiast i pomóż mi pozbierać te cukierki! – krzyknęłam półgłosem, ale chyba miałam zbyt ściśnięte gardło, by mnie usłyszała, więc wróciłam na próg i pociągnęłam struchlałego aniołka do środka.

Nie jestem do końca pewna, czy to smak opłatka wyciągnął Mikołaja z trumny, czy zew prezentów w nie zamkniętej na klucz zakrystii. Faktem jest, że znalazłyśmy wszystkie cukierki, czekolady i batoniki, po części odpakowane, z zasychającą śliną, rozsypane wokół otwartej trumny. Nie widziałyśmy dobrze w ciemnościach, ale starszy pan miał usta wysmarowane czekoladą, a jeden kawałek toblerone tkwił w nich (musiałyśmy go wyciągnąć, żeby w pudełku nie było za dużo luzu, na szczęście ktoś wyjął sztuczna szczękę łasucha i ten nie mógł pogryźć twardego przysmaku).

Gdy szłyśmy, lekko rozczochrane i zziajane środkiem nawy, zbyt przejęte wizją oblizującego się starszego pana szepczącego „Cieś ciukierećka?”, chyba nikt nawet nie domyślał się, co też zdarzyło się w kapliczce. Jak pisałam wcześniej, tak naprawdę za bardzo nie wiedzieliśmy, jak powinny wyglądać i smakować zagraniczne czekolady. Nawet bystre oko Mamy Mateusza nie zorientowało się, czy dany wzór jest fabryczny czy wylizany.

Do dziś pamiętam, że upuściłam pastorał, gdy moja siostra wrzasnęła ogłuszająco „Niusia jest aniołkiem!”, że Anka była zielona ze zdenerwowania pod rumieńcami, i że jako jedyne z klasy nie chciałyśmy się poczęstować cukierkami (oblizanymi cukierkami), które Mateusz przyniósł nazajutrz do szkoły. Wiecie, był gruby i żarłoczny, ale czasem się dzielił darami przysłanymi z Niemiec.

O słodyczach, zgubnym wpływie cukru na zęby i kalorii na talię napisano już bardzo wiele. Nie sądzę, że należy się tym przejmować akurat dziś, jeden dzień jedzenia słodyczy nikogo nie zabije. Powiem Wam tylko jedno: zanim zabierzecie się za pochłanianie słodyczy przyniesionych przez Mikołaja vel Gwiazdora (jak to się mówi w Wielkopolsce), upewnijcie się, czy nikt ich wcześniej nie oblizał. Niektórzy Mikołajowie są strasznymi łasuchami i nic, nawet śmierć tego nie zmieni.

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

   
Ocena:
0
W karkonoszach też jest gwiazdor
06-12-2009 17:21
Onslo
    Powinnaś
Ocena:
0
pisać scenariusze do komiksów :)
06-12-2009 18:43
teaver
   
Ocena:
0
Łukasz twierdzi, że mu to przypomina historię o ciotce Bedelii ("Ja chce mój tort!") Hehhehee... Uśmiałam się, dzięki.
07-12-2009 21:17

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.