05-10-2007 19:38
Mapa Poznania v. 2 - okolice Zeylanda
W działach: Poznań, samo życie | Odsłony: 5
Na Zeylanda w pobliżu WTC jest taki bar, Zapiecek. W kamienicy nad Zapieckiem mieściła sie kiedyś moja firma. Dawno temu, gdy jeszcze nie miałam pojęcia, ze będę pracować w wydawnictwie, wyobrażałam sobie tak stare redakcje dzienników: ciemne korytarze, trzeszczące schody. I tak było: studenci chlejący w pokojach sublokatorskich obok (jeden z nich zasnął w naszym kiblu a potem robił nam sieć), sterty roczników składowanych nawet w kiblu i komputery wspierające się na kurzu. W rurach coś wiecznie guglotało, w zimowe popołudnia robiło się szybko ciemno i w kątach czaiły sie zakurzone stwory.
Narzekaliśmy na to wszystko i gnieździliśmy sie na trzech poziomach w wynajmowanych pokojach. Raz na miesiąc po wypchnięciu gazet do prenumeratorów szliśmy do Zapiecka, który mieści się w suterenie, żeby pogadać, poużalać się i czasem poskakać.
W czasie targów Poleko (ekologia, zielono nam i wogóle) mieliśmy zwyczaj spotykania się z byłymi pracownikami naszej firmy - rezerwowaliśmy większość stolików i przy piwie, zapiekanych ziemniaczkach z sosem czosnkowym (hit zapieckowy) oraz firmowych krówkach opowiadaliśmy wszystko o wszystkich.
Pewnej wiosny - choć nikt w to nie wierzył - udało nam sie stamtąd wyprowadzić. Były wielkie ciężarówy, kosze na tony śmieci, z którymi nie mogliśmy sie rozstać i panowie noszący nasze biurka. Większość pracowników zapakowała swoje rzeczy dzień wcześniej i w dniu przeprowadzki miała wolne - żeby nie przeszkadzać. Ja nadzorowałam wynoszenie wszystkiego i miałam dziwne uczucie amputacji. Nasze biurka, sterty naszych ukochanych gazet, kilometry kabli zwiniętych w grzeczne zwoje, wszystko to jak rozczłonkowany trup zapakowany w pudełeczka. Aż dziwne, że dało sie ujarzmić i zarżnąć tego rozpanoszonego, wszystkomogącego stwora redakcyjnego.
Lubię swoją pracę, ludzi z którymi na co dzień się spotykam, ale to nie wszystko. Ten stwór, dziwaczny świat zrodzony gdzieś na poboczu naszej pracy, gnieżdżący sie w starych gazetach i przyzwyczajeniach, historie, plotki i kłamstewka. To jest duch mieszkający tam, gdzie nie dopuszczamy naszych klientów.
Od kiedy jesteśmy w nowym super czystym biurze, z parkingiem, monitoringiem, recepcją i pierdołami, gdzie w salach konferencyjnych nie tłoczą się banery ani paczki z książkami a pracownicy w pokojach siedzą według działów a nie wzrostu, jakoś zanikła integracja. Co prawda w pogodniejsze dni czasem siedzimy w ogródku na tyłach, ale w okolicy nie ma porządnego pubu.
Ale... Jak podstępna wilgoć w piwnicy, pleśń na ścianie czy bezdomny przy śmietniku, zaczął się przewijać dawny klimat. Wszystkie gazety, książki i ogólnie "archiwum" jakiś trzymaliśmy w przeznaczonym do tego miejscu. Klucz do niego miałam m.in. ja (to jakieś fatum) i pilnowałam tych papierzysk niczym stwora w klatce. Ale tu paczka grudniowego numeru, tam kilka książek o drzewach... Niektórzy redaktorzy mają przy biurkach pokaźne zbiory - tak na wszelki wypadek, jako wylęgarnie roztoczy i producenta kurzu. A w tamtym tygodniu moja szefowa zaanektowała jedną z sześciu toalet na "tymczasowy magazynek, tylko do listopada".
Wybuchnęłam śmiechem - już to widzę. To potwór redakcyjny wyrwał sie i wypuściwszy gazetowe macki zaczął przetwarzać budynek na własny pałac. Tylko czekać aż zaczną skrzypieć schody a w rurach będzie gulgotać coś nienazwanego.
A dziś, w zasadzie za godzinę, mamy spotkanie w Zapiecku. Mówię wam, zło się uwolniło, zombie żyje.
Narzekaliśmy na to wszystko i gnieździliśmy sie na trzech poziomach w wynajmowanych pokojach. Raz na miesiąc po wypchnięciu gazet do prenumeratorów szliśmy do Zapiecka, który mieści się w suterenie, żeby pogadać, poużalać się i czasem poskakać.
W czasie targów Poleko (ekologia, zielono nam i wogóle) mieliśmy zwyczaj spotykania się z byłymi pracownikami naszej firmy - rezerwowaliśmy większość stolików i przy piwie, zapiekanych ziemniaczkach z sosem czosnkowym (hit zapieckowy) oraz firmowych krówkach opowiadaliśmy wszystko o wszystkich.
Pewnej wiosny - choć nikt w to nie wierzył - udało nam sie stamtąd wyprowadzić. Były wielkie ciężarówy, kosze na tony śmieci, z którymi nie mogliśmy sie rozstać i panowie noszący nasze biurka. Większość pracowników zapakowała swoje rzeczy dzień wcześniej i w dniu przeprowadzki miała wolne - żeby nie przeszkadzać. Ja nadzorowałam wynoszenie wszystkiego i miałam dziwne uczucie amputacji. Nasze biurka, sterty naszych ukochanych gazet, kilometry kabli zwiniętych w grzeczne zwoje, wszystko to jak rozczłonkowany trup zapakowany w pudełeczka. Aż dziwne, że dało sie ujarzmić i zarżnąć tego rozpanoszonego, wszystkomogącego stwora redakcyjnego.
Lubię swoją pracę, ludzi z którymi na co dzień się spotykam, ale to nie wszystko. Ten stwór, dziwaczny świat zrodzony gdzieś na poboczu naszej pracy, gnieżdżący sie w starych gazetach i przyzwyczajeniach, historie, plotki i kłamstewka. To jest duch mieszkający tam, gdzie nie dopuszczamy naszych klientów.
Od kiedy jesteśmy w nowym super czystym biurze, z parkingiem, monitoringiem, recepcją i pierdołami, gdzie w salach konferencyjnych nie tłoczą się banery ani paczki z książkami a pracownicy w pokojach siedzą według działów a nie wzrostu, jakoś zanikła integracja. Co prawda w pogodniejsze dni czasem siedzimy w ogródku na tyłach, ale w okolicy nie ma porządnego pubu.
Ale... Jak podstępna wilgoć w piwnicy, pleśń na ścianie czy bezdomny przy śmietniku, zaczął się przewijać dawny klimat. Wszystkie gazety, książki i ogólnie "archiwum" jakiś trzymaliśmy w przeznaczonym do tego miejscu. Klucz do niego miałam m.in. ja (to jakieś fatum) i pilnowałam tych papierzysk niczym stwora w klatce. Ale tu paczka grudniowego numeru, tam kilka książek o drzewach... Niektórzy redaktorzy mają przy biurkach pokaźne zbiory - tak na wszelki wypadek, jako wylęgarnie roztoczy i producenta kurzu. A w tamtym tygodniu moja szefowa zaanektowała jedną z sześciu toalet na "tymczasowy magazynek, tylko do listopada".
Wybuchnęłam śmiechem - już to widzę. To potwór redakcyjny wyrwał sie i wypuściwszy gazetowe macki zaczął przetwarzać budynek na własny pałac. Tylko czekać aż zaczną skrzypieć schody a w rurach będzie gulgotać coś nienazwanego.
A dziś, w zasadzie za godzinę, mamy spotkanie w Zapiecku. Mówię wam, zło się uwolniło, zombie żyje.