» Blog » Opowieść prawie wigilijna
27-12-2011 15:03

Opowieść prawie wigilijna

W działach: Straszne historie | Odsłony: 39

Gdy otworzyłam lodówkę, łypnął na mnie karp lśniącym, choć całkowicie martwym okiem. Część domowników ma awersję do wydłubywania karpich oczu, a część nie osiągnęła wysokości tej akurat półki. Reszta karpiego ciała była lśniąca i czysta, bez pasożytów, zranień, tatuaży i różnych takich wskazówek, które sugerują bujne życie towarzyskie na dnie stawu lub chociaż krwawe łowy. Nic z tych rzeczy. Dziś nawet karpie są jak zielone jabłuszka , jak cycki modelek z rozkładówki, jak zęby amerykańskich aktorów – gładkie i idealne, nierealne w swej doskonałości. Jakby były wyhodowane na styropianowych tackach i od chwili stworzenia przyobleczone w gładką folię chroniącą przed każdą przemykającą swobodnie molekułą. Nie mam zbyt wiele doświadczeń związanych z karpiami (oprócz tych związanych z hekatombą świąteczną). W przepaściach mojego dzieciństwa majaczy staw nieopodal domu dziadków. Staw dość rozległy, zarośnięty prawie w całości szuwarami i podrostkami olch. Dziurawa łódka służąca do transportu podbieraków (pozwalała na jedno okrążenie stawu, potem trzeba było wybierać wodę z dna) i spust z krzywych desek wskazywały, że ta przerośnięta kałuża służy do czegoś więcej niż tylko mycie krowom kolan. Bo i krowy przychodziły pić wodę, czasem ugrzęznąć w błocie. Główni mieszkańcy stawu, karpie zwykłe i kilka królewskich, pływały nieśpiesznie wykazując się sporą odpornością na nadmiar roślin i mułu. Ich czarne grzbiety tuż pod powierzchnią sugerowały ciężką prawie beztlenową atmosferę i ostrą konkurencję z różnymi przedstawicielami innych gatunków zwierząt i nie tylko. Jestem pewna, że gdyby nie coroczne odławianie ryb w celach świątecznych, kolejne pokolenia tych kręgowców musiałoby ewoluować w robale rodem ze Wstrząsów lub wypełzłyby z tego błotnego światka i zaczęły pędzić krowopodobny żywot na pobliskim pagórku. Czasem przychodził nam do głowy pomysł, by wykąpać się w stawie. Nie pytajcie, teraz w życiu bym nie weszła do takiego bajora. Grząskie dno jeszcze dało się ominąć, skacząc wprost do wody z krzywych konarów olch. Dotyk karpiego grzbietu na brzuchu... hm... chyba było w tym coś z wyzwania, i dla karpi, i dla nas, w każdym razie, na nasz widok (i wrzaski przy skakaniu z dętki zawieszonej na gałęzi) karpie szybko nauczyły się odpływać w najbardziej niegościnną odnogę stawu, pełną korzeni i jam (dziadek mówił mi, że bywają tam raki, ale tego nigdy nie odważyłam się tego sprawdzić). To musi być jakaś magia, to, że dzieciaki w czasie wakacji tak uparcie ciągną do byle kałuży. W naszej okolicy nie było jezior, rzeczka przepływająca obok była typowo górskim strumykiem – mizernym latem i burzliwym wiosną. Żadnych basenów. Wizyty w aquaparkach to pieśń odległej przyszłości. Więc mieliśmy staw. Dopóki nie przyszedł właściciel, wujek Józek i nie przegonił nas, żebyśmy „karpiów nie straszyli”. Albo, co było jeszcze bardziej przykre, nie oblazły nas pijawki. Bo pijawki też były w tym stawie, w płytkich, mocno zarośniętych trawą miejsca, które trzeba było omijać. Takie pijawy, że hej. Ich blade, półprzezroczyste ciałka czasem przylegały do łydki, zapewne liczyły na to, że te nowe zwierzęta również będzie można opijać z krwi. Już po powrocie do domu, gdy siedziałam z Kaśką na schodkach i jadłyśmy obiad ugotowany przez babcię (prażuchy ze skwarkami i kapusta gotowana do chwili zabicia ostatniej witaminy), z przejęciem oglądałyśmy sobie nogi, czy przypadkiem żadna z pijawek nie przetrwała przyczepiona do naszej skóry, liczyłyśmy zadrapania i opowiadałyśmy sobie historie o tym, że komuś pijawka wpełzła przez dziurkę w nosie i wyjadła mózg. Albo, że wpłynęła do cipki jakiejś kobiecie, która akurat przechodziła przez głęboką rzekę i ta kobieta później urodziła dziecko z głową pijawki. No, wiecie, takie rzeczy się zdarzają, mój kuzyn mówił, że jego wujek widział to dziecko – trzymają je w słoiku ze spirytusem*. Moja babcia opowiadała, że jak była mała, jeszcze przed wojną (tą pierwszą) w stawie pana (pana szlachcica, znaczy się, z Grzymiszewa) wyłowiono matkę karpi. Była tak wielka, że na wozie ją wieźli. Ale ta historia nie była tak ciekawa jak opowieści o pijawkach przyczepiających się do różnych części ciała. W połowie grudnia wujek Józek wraz z innymi wujkami spuszczali wodę ze stawu, a ciała wielkich karpi wywlekali z błota. Wielkie karpicha, niemrawe i oblepione pijawkami; nawet bez pijawek ważyły dobre trzy, cztery kilo każdy. Były dowodem na to, że dno mulistego stawu, tabuny pijawek, agresja ze strony krów i dzieciaków tylko potęguje moc życiową karpia (a przynajmniej jego przybieranie na wadze). Te karpie miały blizny, poszarpane ogony, pijawki wczepiały im się w skrzela, oczy, czasem właziły do gardła, ale to były karpie giganty. Rok po roku, gdy obserwowałam dorastanie, połów i śmierć tych ryb, utwierdzało się we mnie przekonanie, że właśnie taki karp, karp po przejściach, jest jedynym godnym reprezentantem swojego gatunku. Takiego zębacza ze Skyrima załatwiłyby jednym ruchem naznaczonej doświadczeniem płetwy. Nawet prehistorycznym piraniom dałyby radę (zwłaszcza na własnym, zamulonym terenie). Razem z bandą kotów i psów spędzałam długie godziny nad wielkimi kadziami pełnymi karpi przeznaczonych na sprzedaż. Mokra do pasa , ze zlodowaciałymi dłońmi plaskałam w ciemne, zakończone ostrą płetwą grzbiety ryb. Jednym uchem łowiłam dyskusje o pijawkach, o tym, że może należałoby je odławiać? Ale jak, przecież przelezą przez każde sitko. To może zwabić do jakiejś pułapki? I co takiego przyciągnęłoby pijawki? To może rzecz najprostsza, może jakiś proszek, trucizna na pijawki? Ale karpie też to zjedzą, kto je potem będzie chciał kupić? I jeść mięcho ryby nasączone taką trucizną? Może się wydawać, że dopiero teraz nadeszła moda na eko-marchewki z krzywymi korzeniami i niepryskane jabłuszka z robalami. Oj, już 30 lat temu moja babcia zbierała stonkę do słoika, zamiast pryskać preparatem stonkobójczym, i to wcale nie z oszczędności, tylko z obawy przed chemią. Chemia odpada, sieć odpada. Przez kilka dni wujek Józek pływał łódką po zamarzającym stawie ciągnąc na sznurku obdarte ze skóry i piór truchło kurczaka, no bo pijawka, wiadomo, lubi krew. Ale to było chyba za bardzo w stylu rekinim, żeby pijawki na to poszły. Aż pewnego razu okazało się, że żaden ze złowionych karpi nie miał na sobie ani jednej pijawki. Kilka osób, które przyjechały by zakupić ten towar pierwszej potrzeby świątecznej, obserwowało gładkie ciałka, oglądały skrzela i półgębkiem oskarżało wujka Józka o stosowanie amerykańskich trucizn pijawkobójczych. No bo kto to widział, takie karpie? Ale, jak się okazało, pijawki miały swoje powody, by opuścić bujne ciała żywicieli, można by powiedzieć, że znalazły cieplejszą krew, może bardziej smakowitą, a już na pewno taką, która nie mogła uciec przed pijawkami spragnionymi ciepła w pewną grudniową noc. Bo pewnej nocy jeden z kumpli od kieliszka wujka Józka, stary Lenin (nazywany tak z powodu brody, nic dwuznacznego) wpadł do stawu i się topił. A zanim całkowicie się utopił i zlodowaciał, nie mógł narzekać na brak towarzystwa. Pamiętacie może historię ze Smażonych zielonych pomidorów, o tym jak Kikutek z Peggy chcieli zrobić zdjęcie panu Pinto, którego ciało (usmażone wcześniej na krześle elektrycznym) spoczywało w drewnianej trumnie na peronie? Jak wpadł im aparat do środka i złamali mu nos? Albo jak chłopacy z opowiadania Kinga szli zobaczyć trupa? Niektóre rzeczy są tak naturalne i nie do powstrzymania, jak przeobrażenie kijanki w żabę. Zatem, gdy pewnego grudniowego dnia usłyszałam, że Lenin utopił się w naszym stawie, nie było siły, która by mnie powstrzymała przed zobaczeniem go. Rzecz jasna nie mogłam zobaczyć go sama (za bardzo się bałam) ani też poprosić o towarzystwo żadnego dorosłego (nikt by się nie zgodził). Sama w życiu bym nie poszła, tego typu wyprawy wymagają towarzystwa, nawet takiego, które będzie stało na straży i piszczało, że „ktoś idzie” i reagowało na groźby typu „nigdy się do ciebie nie odezwę, jeśli zostawisz mnie tu samą”. W gruncie rzeczy byłyśmy skazane na własne towarzystwo. Kasia mieszkała obok cmentarza, ja, jeszcze dalej – pod lasem. Ona mieszkała zbyt blisko wsi, żeby przyjąć niektóre rzeczy na „uwierz mi” ale na tyle blisko cmentarza, że, być może, rozumiała mnie lepiej niż inne dzieci. Poza tym, gdy masz kilka lat i niewielkie możliwości, jeśli chodzi o wybór towarzystwa, to bycie wybrednym jest opcją mało opłacalną. Więc poszłyśmy razem. W nocy spadł śnieg, w powietrzu niosły się pokrzykiwania naszych sąsiadów, którzy odkopywali drogę, żeby suka mogła przejechać (na karetkę było już za późno). Brnęłyśmy w śnieżnym puchu, padając raz po raz w śnieg, z naszych ust unosiły się kłębki pary. Byłyśmy zbyt zasapane, żeby o tym rozmawiać, ale każda z nas myślała o tym, co usłyszałyśmy poprzedniego wieczoru, gdy nasi ojcowie wrócili znad stawu. Wpadł do stawu po pijaku, mówili o Leninie, chyba chciał się wysikać, bo miał rozpięte spodnie i... tu głosy przycichły, ale zaczęły być takie... obleśnie ciekawe, jeśli można by było to jakoś określić. Jakby mówili o czymś, co jest tak okrutne, że aż ciekawe, ale w żadnym wypadku nie ciekawe w sposób, który mógłby się przydarzyć tobie! Czarne gałęzie olch łączyły błękit nieba i śnieżną biel pól, nie zwracałyśmy jednak ani trochę uwagi na okoliczności przyrody, wiedząc, ze mamy mało czasu, nim w okolice stawu przybędzie cała delegacja dorosłych. Na razie tylko wrony łypały nieprzychylnym okiem na dwie dziewczynki przedzierające się przez lśniący w promieniach grudniowego słońca śnieg. Ciało topielca, okryte burą plandeką leżało w tym samym miejscu, w którym zgodnie z szeptaną informacją powinno leżeć. Albo prawie, bo nogi w mokrych, sponiewieranych spodniach wystawały spod plandeki a pięty w brudnych skarpetach były zanurzone w na wpół zamarzniętym błocie. Nitki włóczki delikatnie połyskiwały wodą. Kaśka chwyciła mnie za rękaw żelaznym chwytem i wyszeptała, choć rzecz jasna nikt nie mógł nas usłyszeć, że UMRZE, jeśli ją tu zostawię, o czym rzecz jasna nie było mowy. Ja też gotowa byłam UMRZEĆ, z tym, że jednocześnie bardzo chciałam zobaczyć Lenina. Jestem pewna, że Kaśka też. Zwłaszcza, że gdy po pierwszej fali buńczucznej pewności siebie utknęłam, zapadając się po kostki w lodowate błoto na skraju stawu, to ona podeszła na tyle blisko, by dosięgnąć plandeki chwyciła jej rąbek i pociągnęła. - To Marzanna – ni to zawołała, ni zapytała Kasia. Z jej słów, jak lukier z ciepłego ciasta spływało napięcie. To była kukła. Z rodzaju tych, które robiliśmy w szkole, Marzanna ukręcona ze słomy i obleczona w brudne, stare spodnie i niebieską kurtkę. Jasna, mokra słoma wystawała z ubrania, na „słomiastej” twarzy zabrakło nawet pończochy z namalowanymi oczami i ustami. Ciekawa jestem, czy wujkowie chcą zrobić kawał milicjantom. Następną myśl, o tym, że babcia się wścieknie, i czy aby na pewno miejscowy komendant, który bywał w tych okolicach jedynie w poszukiwaniu nielegalnie pędzonego bimbru, po ciężkiej przeprawie przez zaspy będzie się śmiał z tego... To nie była słoma. Stałyśmy nad ciałem, znacznie większym, bo pokrytym warstwą drobnych, spragnionych ciałek. Półprzeźroczystych, o lekkim zabawieniu słomy, mokrych i lekko drgających, jakby poruszanych ostatnim skurczem pijawkowej ekstazy. Nie pomógł szalony pęd przez pole, ani mój wrzask, ani bliźniaczy, wibrujący krzyk Kaśki. Nawet gdy dobiegłyśmy do podwórka, piszcząc i zrzucając buty, nie mogłam pozbyć się tego widoku spod powiek. Może pijawki też mają swoje marzenia, ciepłe wyobrażenie obfitego pożywienia, nieruchomego jak karp, poddającego się delikatnym ząbkom, ale znacznie cieplejszego niż przysłowiowa zimna ryba. Wielkiego „stołu”, do którego można się przyssać a on nie ucieka, nie odrywa, nie wywleka na okrutny, suchy i obcy świat. Więc chyba wszystko jasne, dlaczego tak podejrzliwie patrzę na na gładkie ciała hipermarketowych karpi? Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że ich skóra ocalała, bo coś – lub ktoś inny - zaspokoił pragnienie pijawek. -----
  • Ten spirytus wskazuje ta to, że historia jest niewiarygodna, kto by marnował spirytus na dziecko z głową pijawki? W czasach, gdy wódka była na kartki??

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

dzemeuksis
   
Ocena:
0
Świetne!
27-12-2011 15:17
de99ial
   
Ocena:
0
To za pijawkę w ... :D
27-12-2011 16:13
KRed
   
Ocena:
0
A mnie najbardziej interesuje jaki to był gatunek pijawek.
27-12-2011 16:27
sskellen
   
Ocena:
0
Dobre, ale 3-4 kg karp to wcale nie takie wielkie bydle:)

Podobno najlepsze do jedzenia są te miedzy 2,5 a 7 kg:)

PS. jak widać horrorowe upodobania wyssałaś z krwią pijawki:)
27-12-2011 22:54
teaver
   
Ocena:
+2
Jak zwykle ubawiłam się setne. Najbardziej rozbawiło mnie to:
"kapusta gotowana do chwili zabicia ostatniej witaminy"
Znam twój pogląd na kuchnię twojej mamy i babcie, ale tego jeszcze nie było. :D LOL

Fajnie budowane napięcie, a początek - kiedy czytałam na głos Kaszkowi - po prostu płynie. Zakończenie trochę pospieszyłaś. Mogłaś się jeszcze nad nami poznęcać. :D

Za każdym razem kiedy cię czytam mam ochotę spytać kiedy to wreszcie zbierzesz do kupy, wyedytujesz gdzie trzeba i wydasz. Bo TO JEST ŚWIETNE. Amen.
:D
27-12-2011 23:03
Headbanger
   
Ocena:
+1
"[...] wpłynęła do cipki jakiejś kobiecie [...]"

"[...] żeby suka mogła przejechać [...]"

I to jest jeszcze na głównej? Czy jest Repek na sali?

Ale sam tekst bardzo mi się podobał, aż przypomniało mi się jak sam byłem takim głupim dzieciakiem co właził wszędzie tam gdzie nie było wolno ;)
28-12-2011 08:24
de99ial
   
Ocena:
0
@Headbanger - nie przesadzajmy to nie takie straszne słowa, jakkolwiek pierwszego nie używam z innych powodów. IMHO ma bardzo negatywną konotację (powszechne stosowane słowo jako obelga, itd.) co przekłada się na kobiece problemy z akceptacją swojej seksualności oraz świadomości posiadania vulvy.

Ale odbiegam od tematu ;)
28-12-2011 11:26
whitlow
   
Ocena:
+3
Z tych dziecinnych wspomnień, pamiętam jak pierwszy raz na pogrzebie będąc, nie kumałem zbytnio o co chodzi. Były to jeszcze czasy gdy zmarły, przed ostatnią drogą, spoczywał pod dachem, który zamieszkiwał za życia.

Szanownym nieboszczykiem był dziadek chłopaczka w moim wieku, a liczyłem sobie wtedy pięć latek.

Kiedy wszedłem do mieszkania pogrążonego w żałobie rodu, z rodzicami, którzy udali się składać kondolencje, byłem bardzo zdziwiony, dlaczego wszyscy są ubrani na czarno, a część kobiet płacze.

Wtedy podszedł do mnie mój rówieśnik, którego widziałem po raz pierwszy na oczy i bez dalszego owijania w bawełnę zagaił
-Cześć. Chcesz zobaczyć trupa?
28-12-2011 14:11
earl
   
Ocena:
0
@ whitlow

Takie zwyczaje o spoczywaniu zmarłego w miejscu swojego ziemskiego żywota były jeszcze w pierwszej połowie lat 90. Sam uczestniczyłem w 4 takich pogrzebach u mojej rodziny. Teraz już chyba tego się nie stosuje, chyba, że na wsi, ale głowy nie dam.
28-12-2011 14:57
KRed
   
Ocena:
0
Na wsi bywa, że trumnę wyprowadza się z domu. Trzy lata temu, gdy zmarła moja babcia, to też ciało pozostało w naszym domu do pogrzebu. Oczywiście zawsze urządza się przy tym Pustą Noc.
Może coraz mniej to powszechne, ale chyba jeszcze nie jest niezwykłe.
28-12-2011 16:56
senmara
   
Ocena:
+2
Oj, bywa. To prawie tak upiorne jak Chodzenie Obrazu.

~sskellen, kiedyś chyba kilogramy były porządniejsze niż teraz, i większe, i cięższe, i w ogóle :)
28-12-2011 19:29
earl
   
Ocena:
0
@ KRed

Mniej to jest stosowane ze względów praktycznych - lepiej jak ciało przebywa w kostnicy, niż ma leżeć w domu i się rozkładać. Zwłaszcza, jak pogrzeb nastąpi w upalne dni.
29-12-2011 00:41

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.