Rozkwitały pęki białych róż...
W działach: Historie | Odsłony: 2Może my nie pamiętamy zawieszania flagi w Berlinie, ale na pewno choć częściowo uczestniczyliśmy w pochodach, apelach i akademiach ku czci. Zwykle wiązało się to z wystawieniem krótkiej scenki przez uczniów czy wyśpiewaniu kilku szlagierów. Już miesiąc przed datą występu nauczycielki szalały usiłując zorganizować program i narobić sobie jak najmniej obciachu. No i kwestia "naumienia" wierszyków...
Kiedyś dobra pamięć była na wagę złota. Pomyślcie, bez komputera, kalendarza, ba, nie znając pisma ludzie radzili sobie z życiem codziennym, rok odmierzali świętami kościelnymi, umowy były na słowo (no i tu było ważne kto co zapamiętał), pamiętało się legendy, podania, historie rodzinne i piosenki do śpiewania przy pługu.
W momencie kiedy kupiłam sobie komórkę sama "straciłam" pamięć dla takich głupot jak numery telefonów znajomych. Kiedyś przychodziłam z imprezy i pamiętałam telefony od nowych znajomych nawet rano. W pracy nie mam szans na zapamiętanie tysiąca drobnych spraw, nazwisk, numerów itp. wyręcza mnie w tym program komputerowy. Nienawidzę, kiedy ktoś wchodzi mi do pokoju i mówi: "Pamiętasz może takiego pana z jakiegoś urzędu, miał nazwisko na B i chciał jakiś archiwalny numer. Wysłałaś mu?". Marsz do bazy danych. Nie zaśmiecam sobie głowy takimi pierdołami.
Niedawno sobie przypomniałam o jednej rzeczy. Będąc dzieckiem uczyłam się wielu wierszy na pamięć. Byłam mała, chuda i miałam cieniutki głosik. Dużo czytałam i miałam świetną pamięć. Wychowawczynie ze starszych klas wypożyczały mnie na akademie. To nic, że ledwo mnie było słychać, załatwiały mikrofon. Ważne, żeby znaleźć dzieciaka, który nauczy się więcej niż czterozwrotkowego wiersza. Nie wiem jak teraz jest w szkołach z organizowaniem apeli i różnych takich, ale kiedyś kilka wierszy i piosenka była gwoździem programu na takie imprezy jak na przykład Dzień Zwycięstwa.
Moja szkoła, podstawówka w Zagrodnie miała zaprzyjaźnioną szkołę radziecką. Były to naprawdę daaawne czasy, ale i ja załapałam się częściowo na akademie z rosyjskimi oficerami i poddenerwowanymi prominentami obu stron.
Jedna z imprez odbywała się w Zagrodzieńskim Domu Kultury: oczywiście czerwone krzesła i bieganie za scena ze starszymi dzieciakami (byłam oczywiście wypożyczona). Miałam do powiedzenia jakiś strasznie długi wiersz, coś o chłopie na roli, trudzie i znoju. Ledwo widoczna wśród wyższych ode mnie dziewczyn, z mikrofonem, który nie ukrywał piskliwości mojego głosu i nieodłącznymi kokardami przy warkoczykach męczyłam poemat, który był ukoronowaniem występu, na oczach panów w zielonych mundurach z czerwonymi gwiazdkami.
I wtedy nagle zobaczyłam w ostatnim rzędzie czerwonych krzeseł gromadkę rodziców podziwiających swoje pociechy. A wśród nich pełną dumy mamę próbującą poskromić moją trzyletnią siostrę. Na początku słychać było pełne zachwytu kwilenie, by po chwili wstrętny dzieciak szalejąc na krzesełku wydarł się: NIUSIA!!! TU!!! NIUSIA! TU!!!
Ona nie potrzebowała mikrofonu.